Temat niby trywialny i właściwie po co o nim pisać. Ale nie gdy na wiele miesięcy ma się t-shirtów, gaci, skarpetek, że palce jednej ręki wystarczą, żeby policzyć. A przecież spodni czy kurtek w plecaku nosi się jeszcze mniej. Dodajmy do tego wilgotny klimat, ciągłe bycie w drodze i nagle okaże się, że nie bardzo jest gdzie i kiedy uprać oraz wysuszyć.

Podróżując po krajach cywilizowanych sprawa jest łatwa – w schroniskach są zwykle pralnie i za dolara lub kilka można uprać i wysuszyć zwykle tyćkę śmierdzące brudy. Bywają też wygodne łazienki, miski, suszarnie dla tych którzy chcą przyoszczędzić i sami się z tym uporać. Niestety są schroniska, które koniecznie chcą zarobić na naszej bieliźnie i nie dają takiej możliwości.

W krajach ciekawszych (czyli mniej cywilizowanych :) czasem nawet prądu brak więc trudno mówić o pralkach do prania. Ale tutaj tak naprawdę jest jeszcze lepiej. Zawsze znajdzie się lokalna kobieta, która chętnie wypierze wszystko. Problem z głowy, a przy okazji lokalsi mogą zarobić. Ile to kosztuje… Na szczęście cena nie zależy od stopnia sztywności skarpetek ;) Zwykle od pół do kilku dolarów za pranie.  Ale uwaga, lepiej zawsze dokładnie ustalić cenę i upewnić się, że rozmawiamy o tym samym. My możemy myśleć o cenie za torbę a oni za kilogram.

Nam zdarzyło się uprać torbę ubrań za 20 USD. Trochę przez nieporozumienie, a trochę z braku wyboru. Po kilku tygodniach na morzu bez dostępu do wody słodkiej dotarliśmy na wyspę, gdzie jak się okazało woda słodka pochodziła też tylko z deszczówki. I pranie w takiej wodzie okazało się kosztowne. A cenę ustaliliśmy gdy gacie były już czyste i … suche. Dodam tylko, że po praniu w słonej morskiej wodzie ciuchy zawsze pozostają wilgotne.

To dlatego właśnie Monia gdy tylko miała okazję prała tak jak na tym zdjęciu.

Dlaczego w pontonie? Bo napadało do niego trochę bezcennej, życiodajnej słodkiej wody deszczowej.